Przyszły takie czasy, że nie wiadomo co nas czeka dziś, jutro, za tydzień, za miesiąc, kiedy skończy się epidemia, ile zabierze ze sobą ofiar czy wróci wszystko do normalności czy będziemy czuli się bezpiecznie czy docenimy naszą wolność i piękną przyrodę, która nas otacza, bo na pewno do tej pory o tym nie myśleliśmy, bo tak musi być i basta. I kiedy biblioteka, szkoła, przedszkole, i inne instytucje będą udostępnione i czynne tak normalnie jak kilka tygodni temu, czytelnicy pytają kiedy i kiedy wróci ta normalność? Czyli książka też zyskała na potrzebie jak inne kupowane przez nas produkty. Może przytoczę kilka miłych chwil z dzieciństwa, by zapomnieć o tym co mamy obecnie. Jak było kiedyś a jak jest dzisiaj.
Kiedyś jak już przyszła ta wiosna, w pełni ciepła, stała, bez przymrozków, rozśpiewana, musiała najpierw przed siebie wypuścić burzę, by ziemia się ruszyła i można było siać w ogródkach. Fakt, że burze przemieszczały się powoli, nie tak jak dzisiaj nerwowe i szybkie, dawniej długo pomrukiwały zanim nadeszły, a potem kolorowe warkocze tęczy oplotły wschodnią część nieba, i mówiło się, że to już wiosna. Z utęsknieniem wyglądałyśmy przylotów bocianów, pierwszej kukułki, a kukułka jakoś tak zaskakiwała, jak kukała po raz pierwszy, rzadko miałam grosik przy sobie. Albo chlupanie po kałużach na bosaka, to była frajda, ileż razy nogi wymazane w błocie, kto na to zważał, że nie wolno, biegało się do woli, aż nogi bolały, bliski kontakt z przyrodą, towarzyszył nam wiatr, słońce i deszcz. A kiedy pokazały się pierwsze kwiatki na łące wiłyśmy wianki, bukieciki i zanosiłyśmy do czterech kapliczek przy kościele. Albo ot tak sobie poleżeć na łące, pokoziołkować się, posłuchać „gadania łąki”, niesamowity zapach kwiatów, ziół, jakoś o kleszczach się nie mówiło, a ryk krów dochodził z pastwisk, bo każde drobne gospodarstwo trzymało większy i drobny inwentarz, gęsie pióra zbierałyśmy na różne ozdoby, kręcinoski, tak nazywałyśmy. Tworzyłyśmy cudeńka, a sprawa miała się tak, było poszanowanie zabawek.
Całe moje dziecinne zabawy odbywały się na ulicy, łąkach, błotach, na terenie probostwa, każdy zakamarek, schowek był znajomy, a wokół kościoła rosły takie wielgachne lipy, wydawały się nam ogromne, już wówczas nie które były w środku częściowo puste, zabawa w chowanego idealna i schronienie od deszczu. I właśnie za ówczesnego księdza proboszcza Józefa Grądzkiego, było najfajniej, ksiądz pochodził z wielmożnych panów. Ksiądz gospodarzył, trzymał krowy, konie, oczywiście do prac polowych i gospodarskich byli najęci pomocnicy, miał głównego parobka, który pomagał zarządzać, parafianie też pomagali, a na podwórzu proboszczowskim istna kapela, gdakanie, nawoływanie kur, kaczek, indyków, i nawet paw chadzał, ileż razy skradałyśmy się, by popatrzeć. I ogród, i sadek, i staw, kwiaty, aleje, stały ławki a przy nich takie porobione porosty schowki od słońca z krzewów, kwiatów, często podkradałyśmy się do tego gaju, jak ksiądz nie widział. Ksiądz lubił siedzieć na ławeczce, spacerował alejkami, odmawiał różaniec, czytał. Jeździł bryczką do sąsiednich parafii na rekolekcje, do chorego, świecić jajka na Wielkanoc, przywoził kosze jaj, ciasta wielkanocne. A wiem stąd, bo pani Marysi gospodyni księdza mama szyła sukienki, bluzki, spódnice i słyszałam różne rozmowę. To były lata mojego dzieciństwa, takie było wszystko proste, zwyczajne, bez pośpiechu, bez bojaźni, nikt nie bał się wyjść na dwór, bo złapie się jakiegoś syfa. Ależ nam się narobiło, co będzie dalej, przyszła już wiosna, czy tak jak kiedyś dzieci pobiegają na bosaka? Czekamy na Państwa opinię.